Do napisania dzisiejszego wpisu zainspirował mnie post na jednej z fejsbukowych grup. W poście osoba pisze, że szuka aplikacji na telefon, dzięki której będzie w stanie nauczyć się rodzajników do rzeczowników, bo w tych apkach, które ma, są tylko same słowa, a przecież ważne są też „przedrostki”. Tak, tak, chodzi o rodzajniki. Jeden post, a w głowie ułożył mi się cały wpis na blog. Dlaczego? Już wyjaśniam.
W dobie Internetu, smartfonów, komputerów i innych zdobyczy technologicznych człowiek dąży do tego, aby sobie ułatwić życie. Jest to całkiem zrozumiałe i naturalne. Sam przecież korzystam z komputera i smartfona. Mam jednak wrażenie, że te wszystkie nowinki technologiczne uśpiły pewną czujność w człowieku. Czujność, która dawała mu poczucie bezpieczeństwa, jakim jest, chociażby wiedza. Wiedza ogólna, o świecie, o samym sobie. Człowiek po prostu przestał się uczyć. Nie piszę tu konkretnie o Zosi, Marysi, Franku czy innym Romku, chodzi mi o Człowieka przez duże C.
Co mój powyższy wywód ma wspólnego z nauką języków obcych, co ma wspólnego z nauką języka włoskiego? Ma bardzo dużo wspólnego. Na wielu grupach fejsbukowych (oj, gdzieś to już dzisiaj czytałem) pojawia się pytanie, które brzmi mniej więcej: „Hej, uczę się od dwóch miesięcy języka włoskiego. Jakie apki polecacie do nauki?”. BUM! Pada potok, rwący potok odpowiedzi. „Polecam taką to a taką apkę”, „ta najlepsza”, „ta najtańsza”, „ta darmowa”, „ta zawiera w sobie to i to, czego nie znajdziesz w innych”. Ktoś się nie zgadza i pisze „nie, nie, ta jest do bani, weź tę!”. O losie! Stop! Co za chaos, przepraszam, ale nawet użyję sformułowania, co za bełkot.
Liczba aplikacji, jaką oferują nam popularne sklepy, jest ogromna. Dzięki temu ściągamy czasem na pałę aplikacje, logujemy się, działamy na nich dwa, trzy dni i koniec. A to później się nam nie chce, a to coś tam, a to lepiej przeskrolować fejsbuka. A znam też takie osoby, które zainstalowały aplikacje, mają ją i nigdy do niej nie zajrzały, bo zainstalowały je „na zaś”, na „kiedyś się przydadzą”.
Mam wrażenie, że osoby usilnie szukające różnych aplikacji do nauki języków obcych uważają, że to ona załatwi za nich całą robotę, jaką jest nauka języka. Tak! Nauka. Uważam, że sama aplikacja nie daje nam za wiele. Jest ona suchym, pozbawionym metodyki produktem. Najczęściej są to słówka, lista słówek, zdania do tłumaczenia, zaznacz poprawny obrazek, dopasuj słówko. Słówka bez kontekstu, bez rodzajników, czasem błędne tłumaczenie, a czasem brak synonimów, albo innych znaczeń tego słowa. To jest kropla w oceanie procesu nauki.
Tak, pojawią się zaraz lincze, że „przecież ja uczę się z aplikacją i wiem wszystko”, „dzięki aplikacji nauczyłem się wiele”, „dzięki apce zdałem egzamin”. Serio? No super! A ile z tego będziesz pamiętać po tygodniu, miesiącu, roku, jeśli nie będziesz ćwiczyć innych kompetencji? Słuchania, czytania i przede wszystkim mówienia? Dla mnie to trochę strata czasu. Zresztą czas i życie i tak zweryfikuje naukę z aplikacji. Owszem, świetnie sprawdzają się do powtórek. Do nauki polecam jednak zupełnie inne rzeczy. Tak, tak, właśnie tak…podręcznik! Uznacie zapewne, że to staroświeckie podejście, podręcznik. Że samo ślęczenie nad nim nie przyniesie żadnego efektu. Hm, przepraszam, a ślęczenie nad aplikacją przyniesie efekt? Z podręcznika płynie jednak więcej korzyści. Nie wiem czemu, tak bardzo bronimy się przed książkami do nauki. Słyszę niejednokrotnie, że „na kursie to my nie mamy podręczników i to jest plus takiego kursu, bo lektor daje nam kserówki”. Aha, a kserówki są z kosmosu i nie są z podręcznika, tak?
Trzeba także pamiętać, że aplikacje zawierają błędy. Oj, już słyszę głowy za mną „ale w książkach też są błędy”. Ha! Jasne, że są. Niemniej jednak nadal nie widzę wyższości błędnej aplikacji, stworzonej przez nie wiadomo kogo (chodzi mi o dydaktyków) nad podręcznikiem. Dobrym podręcznikiem. No właśnie, co oznacza dobry podręcznik, to już temat na inny wpis.
Aplikacja to taka kserówka, ściągnąłem ją, to ją mam, zajrzę później (i nie zaglądam). Na studiach kserowało się tony notatek, poszczególnych stron z książek, albo i całe książki, żeby je przeczytać i się nie czytało (tak, tak, generalizuję, a nie analizuję poszczególne przypadki). Mam wrażenie (po raz kolejny), że niektórym osobom wydaje się, że samo posiadanie aplikacji usprawiedliwia ich niejako. „Mam aplikację, w każdym momencie mogę do niej przecież zajrzeć”. Mam, ale czy zajrzę?
Nie chcę, abyście pomyśleli, że jestem całkowicie przeciwny aplikacjom do nauki. Nie! Tak nie jest. Dobrym rozwiązaniem jest np. Quizlet, którego sam używam. Jest to jednak aplikacja, której treści tworzę sobie sam. Sam jestem autorem zawartości, a więc jeśli będzie błędna, to tylko dlatego, że ja zrobiłem coś źle. Zresztą nie jestem też przeciwny aplikacjom w ogóle tylko bardziej sposobu ich, czasem bezmyślnego, wykorzystania.
Chciałbym w tym miejscu uspokoić wszystkich. Nie rzucam klątwy na osoby, które korzystają z aplikacji z…głową. Właśnie, z głową, świadomie, z pewną wiedzą językową, dzięki której wyłapie się ewentualne błędy w tych aplikacjach. Nie neguję, że komuś coś może pomóc nauka z aplikacją. Neguję jedynie fakt, że niektórzy sądzą, że aplikacja za nich zrobi wszystko, że nauczy ich języka, że zastąpi kurs, konwersację i cały żmudny proces, jakim jest nauka języka obcego. Tak, nauka języka obcego to ciężka praca. To nie droga usłana różami.