SPQR, czyli Rzym moim okiem.

Rzym. Roma. Wieczne Miasto. Caput Mundi. Nazw tego miasta można wymieniać wiele. Jedno jest z pewnością niepodważalne. To miasto nigdy nie śpi. Gwar, tłum, tłok. Wiecie co? To był właśnie urok tego miejsca. Z jednej strony gubię się w takim skupisku ludzi, z drugiej zaś czuję się jak ryba w wodzie. Ale od początku…

Do Rzymu powróciłem po dwóch latach. Moja pierwsza wycieczka do tego miasta była bardzo krótka, raptem jakieś 16 godzin zwiedzania. Upchnięte Koloseum, Palatyn, Forum Romanum, Watykan, Fontanna di Trevi, Piazza Venezia, Piazza del Popolo, Piazza Navona. Ok, to w zasadzie wszędzie po drodze, coś się krzyżuje. Niemniej jednak jak na jeden dzień, to strasznie dużo miejsc. Zaakcentowanych, bo niezwiedzonych. Była to jednak pierwsza wycieczka, mój pierwszy raz w Rzymie, tego się nie zapomina i mam ogromnie miłe wspomnienia z tego czasu. Tym razem postanowiłem wybrać się na 4 pełne dni, które okazały się zbyt krótkie. Pewnie i tydzień i dwa by nie wystarczyły.

Nie chcę Was zanudzać tym, co widziałem, bo już teraz mogę jednym tchem wymienić, że były to klasyki zwiedzania Wiecznego Miasta, takie jak: Forum Romanum, Palatyn, Koloseum, Watykan, Piazza Venezia, Piazza Navona, Campo de Fiori, Piazza del Popolo, Piazza della Repubblica, Fontanna di Trevi, Trastevere… Zapytacie, po co jeszcze raz chciałem to zobaczyć, skoro już widziałem. Właśnie, widziałem, ale chciałem zwiedzić, przyjrzeć się detalom, pokontemplować miejsce. Poza tym byłem z osobą, która nie była w Rzymie i chciałem, aby zobaczyła te miejsca. Ja z przyjemnością sobie przypomniałem je. Zwiedziłem też miejsca, w których nie byłem dwa lata. Choćby Panteon, to był punkt na mapie zwiedzania z napisem PRIORYTET. Byłem, widziałem, przeżyłem to wewnętrznie, duchowo czy jak to tam nazwiecie. Poczułem się wyjątkowo, stojąc przed grobowcami Wiktora Emanuela II, ojca współczesnych Włoch oraz przed Umberto I. Miało to dla mnie ogromne znaczenie jako dla historyka.

Jakie są moje odczucia po tych kilku dniach spędzonych w tym mieście? Ogólnie rzecz ujmując, moje wrażenia są bardzo pozytywne. Jest kilka „ale”, ale o nich za kilka chwil. Przede wszystkim cieszę się z tego, że mogłem sobie pogadać na luzaku, na swobodnie po włosku. To wydawało się rzeczą naturalną. Życie weryfikuje pewne kwestie i nawet kiedy wydaje się nam, że coś wiemy, znamy czy umiemy, w konfrontacji z praktyką może okazać się zupełnie inne. Polecam wszystkim, którzy boją się odezwać w obcym języku, mówcie, mówcie i jeszcze raz mówcie. Nikt Was nie skrytykuje, że użyliście błędnie odmienionego czasownika, że nie taki przyimek, że nie taki czas. W nas Polakach tkwi zakorzenione przekonanie, że albo perfekcyjnie, albo wcale. Nie zgadzam się z tym. Mówcie, ile wlezie. Nikt Was tam nie wyśmieje, każdy z uśmiechem podchodzi do osób starających się mówić po włosku. Moją osobą towarzyszącą w podróży była osoba anglojęzyczna, dawał sobie świetnie radę, nie znając włoskiego. Fajnie wyglądało, jak Pani przy kasie w księgarni mówiła do nas w dwóch językach, śmiejąc się i mówiąc, że w kupie siła.

Poza tym podejmując konwersację, zawsze można dowiedzieć się ciekawych rzeczy od mieszkańców Wiecznego Miasta. Ja porozmawiałem sobie z Panią w księgarni-antykwariacie na temat pewnego włoskiego słowa, że jest archaiczne, że wyszło z użycia, a ona od nas nauczyła się kolejnego słowa po polsku „do widzenia”. Cieszy mnie jej zaskoczenie, kiedy użyłem w rozmowie z nią trybu congiuntivo. Mniemam, że niewielu turystów w rozmowie z nią użyło tego trybu. Nie piszę tu o osobach, które świetnie mówią po włosku. Chodzi mi o standardowego turystę nastawionego na restauracje i zakup pamiątek. Dlatego tym bardziej czuję wewnętrzną dumę, że mogłem przećwiczyć sobie ten tryb.

Niech Was nie zmylą też wszelkie fora internetowe, grupy fejsbukowe, na których aż roi się od haseł „Włosi tego nie używają, tak nie mówią, Włoch tak nie powie”. Do cholery jasnej (że tak pozwolę sobie napisać, w końcu mój blog, to mogę :P), nie bądźmy lepszymi znawcami języka włoskiego niż sami Włosi. Dasz sobie rękę uciąć, że Włoch nie używa trapassato prossimo? Bo ja nie. Gdybym dał sobie ją uciąć, to po dzisiejszej wymianie kilku zdań ze znajomym Włochem na msg, straciłbym ją. Dasz sobie rękę uciąć, że nie trzeba się uczyć remoto? Bo ja nie. Szczególnie jeśli chcemy poczytać książkę, nawet takie lekkie czytadło. Przechadzając się uliczkami miasta, moje ucho było jak ucho mojego kota, radar wyłapujący każde włoskie słowo, zdanie, frazę. Słyszałem tam remoto, trapassato prossimo, passato prossimo con pronomi… w zasadzie wszystko z gramatyki co mogłem usłyszeć, usłyszałem. Dlatego gotuje się we mnie, kiedy czytam „Włosi tego nie używają, to nie będę się tego uczyć”. Owszem, jeśli chcesz kupić sobie lody, to nawet czas teraźniejszy nie jest Ci potrzebny. Chyba jednak zboczyłem z rzymskiego kursu. Już wracam na odpowiednią ścieżkę. Reasumując tylko językową tyradę, uczcie się po prostu języka, nie zważajcie na to, co jak nazywa się w gramatyce po włosku. Mówcie.

Chodząc 4 dni po Rzymie, nie sposób się nie zgubić. Nawet najlepsza mapa i nawigacja potrafią wprowadzić w błąd. No i właśnie kilka razy tak się właśnie stało. Zgubiliśmy się, krążyliśmy po uliczkach i wiecie co? To było najlepsze zwiedzanie miasta, jakie można sobie wyobrazić. Zgubić się przypadkowo (albo celowo) w mieście. I tak summa summarum traficie, gdzie chcecie. Jednak to, co zobaczycie po drodze, te nieturystyczne miejsca, kamienice, uliczki, domy, okna, pranie na sznurku…to tworzy klimat tego miasta. To były najcudowniejsze chwile zwiedzania Rzymu.

Z miejsc oklepanych turystycznie jak Koloseum czy Watykan, zapamiętam kilka słów „Watar, watar, selfie, pałabank”. Chodzi mi oczywiście o naciągaczy na wodę za 2 euro, na kijek do selfiaka, który po jednym użyciu można wyrzucić do kosza oraz na power bank, który pewnie ma pojemność połowy baterii dzisiejszych telefonów. Nie wiem, nie sprawdzałem, nie chciałem. Miałem swój wypasiony power bank, swój wypasiony selfie stick, (który jest kijkiem do selfiaków poziomych, pionowych oraz ma także funkcję statywu) i swoją butelkę z wodą, której przecież w Rzymie nie brakuje i to za darmo. Nie dajcie się nabrać na to, że woda jest zimna, no jest, ale 2 euro to strasznie dużo w porównaniu ze sklepową za kilka eurocentów i darmową, czyli acqua potabile.

Zauważyliśmy, że jak powie się do tych naganiaczy głośno, stanowczo i po włosku „No, grazie!”, to działa. Sądzą, że miejscowi i dają człowiekowi spokój. Tak samo było z restauracyjnymi zachęcaczami do skosztowania pasty za jedyne 15 euro. „No, grazie!” załatwiało sprawę.

Niektórzy z Was czekają pewnie na kwestie jedzenia włoskiego, restauracji i miejsc, w których coś tam jadłem. No to ten czas właśnie nadszedł.

Jadąc do Włoch, słyszałem dookoła siebie „musisz tam iść”, „musisz spróbować tego i tego”, „musisz odwiedzić to i to miejsce”, „musisz spróbować tego dania, bo inaczej to jak byś nie był we Włoszech”. Wiecie co? Ja na szczęście nic nie muszę, fajne są polecajki, z jednej nawet chciałem skorzystać, gdyż zachęcony menu chciałem spróbować tych smakołyków, ale niestety miejsce było zamknięte na 4 spusty.  Dowodem na to, że tam byłem, jest foto wysłane osobie polecającej, że chciałem i że intencje były dobre. Jednak nie ma to, jak znaleźć coś swojego. Czasami coś bardzo niepozornego i nieposiadającego włoskiej nazwy okazuje się miejscem, w którym zjecie dobrze, smacznie i tanio oraz w przecudownej włoskiej atmosferze.

Idąc do osterii, w której stołowałem się dwa lata temu, natknęliśmy się na miejsce, której nazwę z początku (nie ukrywam) trochę wyśmialiśmy. Oto w centrum Rzymu, parę metrów od Termini, wyrosło nam przed nosem miejsce, które nazywa się „Robin Hood”. Jeden spojrzał na drugiego „haha, jak można nazwać knajpę w Rzymie Robin Hood, haha”. Nie dotarliśmy do miejsca sprzed dwóch lat, wróciliśmy do Robin Hooda. To był najlepszy pomysł tego wieczoru, jeśli chodzi o jedzenie. Miejsce przytulne, klimatyczne, dużo ludzi (a więc chyba nie jest tak źle). Miejsce, w którym pracuje typowa włoska mamma, a nawet powiedziałbym, że nonna. Ciepła, sympatyczna, starsza Pani, która swoim uśmiechem, zaangażowaniem oraz obsługą bardzo nas urzekła. Jedliśmy tam pizzę, pastę, deser, piliśmy przecudowne vino della casa. Tanio, smacznie, przesympatycznie. Wracaliśmy tam każdego wieczoru. Pożegnała nas bardzo miłym uściskiem dłoni i zapraszała ponownie, jeśli będziemy w Rzymie. Zdecydowanie tam wrócimy.

Barów i kawiarni w Rzymie jest więcej niż mam włosów na głowie (no dobra, tego akurat dużo nie mam). Idąc pierwszego poranka na eksplorację Koloseum z przydatkami, weszliśmy do baru na rogu, niepozornego, gdzie sami lokalsi przebywali. Pierwszy poranek taki zwykły. Za drugim już dłuższa rozmowa, za trzecim i ostatnim porankiem byliśmy swojakami. Ostatnia poranna kawa miała być dziełem sztuki dla Polaków, którzy wyjeżdżają. Cappuccino z czekoladowym napisem „Ciao Roma” było cudownym prezentem i zwieńczeniem naszych porannych szybkich kaw z cornetto. To bardzo miłe z ich strony.

Kolejnym miejscem, do którego wracaliśmy i do którego wrócimy następnym razem, jest restauracja na Trastevere, jak można się domyślić, znaleziona przypadkowo. Nigdy w życiu nie jadłem tak dobrej bruschetty. Zapach pomidorów skropionych oliwą z czosnkiem i chrupiący chleb. Jak to niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Tego dnia zjedliśmy po dwie bruschetty. Oczywiście wpadła na ząb przesmaczna pasta. Wróciliśmy tam następnego dnia na obiad. To była uczta Bogów. Gnocchi z owocami morza, saltimbocca, puntarelle, oczywiście bruschetta, poprawione wszystko ciastem z ricottą i czekoladą oraz dopchnięte espresso i kieliszeczkiem limoncello. Rachunek wyszedł taki jaki wyszedł, ale co tam. Byłem we Włoszech, warto było. Te smaki warte były tej ceny.

Zachęcony programem Hanny Lis, którą osobiście bardzo lubię, „Bez planu. Rzym” z 2017 roku, poszedłem na Mercato Testaccio. Bardzo chciałem spróbować kanapkę ze stoiska „Mordi e Vai”. Nie zawiodłem się w żadnym calu. Kanapka z cielęciny z gorgonzolą i pecorino, do tego białemu wino. Niebo w gębie.

Teraz pewnie narażę się wszystkim znawcom włoskiego jedzenia, ale trudno. Mam opisać moje odczucia, to robię. Nie chcę oszukiwać Was, a przede wszystkim siebie. Bardzo chciałem spróbować supplì. Zachęcony przez kilka osób skusiłem się. Niestety, to totalnie nie mój smak. Powiem więcej, nie chciałem się zmuszać do zjedzenia. Wyrzuciłem połowę do kosza. Nie, nie chodziło o miejsce, w którym kupiłem to coś. Po prostu jednak ryż w panierce przepraszam, ale to nie dla mnie. Znam osoby, które się zajadają i supplì i arancini. Ja nie należę do nich. Ja zajadam się cannoli siciliani, a znam takich, którym to zupełnie nie smakuje. I tu znów kłania się „musisz to zjeść”. No zjadłem…nie, to nie dla mnie.

Próbowano mnie przekonać także do pizzy z kwiatami cukinii. Podziękowałem grzecznie, po czym stwierdzono, że jestem uparty, bo „Włosi je jedzą”. No może jestem uparty, trudno. Na szczęście napisała to osoba, którą bardzo lubię, więc wybaczam hehehe. Niemniej jednak nie podchodzę bezkrytycznie do wszystkiego, co włoskie. To, że Włosi jedzą, nie oznacza, że ja także muszę, i Wy także nic nie musicie, pamiętajcie o tym.

Kilka osób pytało także, gdzie zatrzymałem się w Rzymie. Było to miejsce kilkanaście metrów od Termini, jeden pokój, łazienka na zewnątrz, jedno okno. Luksus to żaden, jednak za niewielkie pieniądze. Nie potrzebuję luksusowego pokoju albo nawet dwóch, no może łazienka w pokoju byłaby lepszym rozwiązaniem. Nie ważne. Korona z głowy mi nie spadła, jeśli przeparadowałem w ręczniku przed krótki korytarzyk. W pokoju byłem od godziny 22, a nawet czasem 23 do godziny 8 rano, kiedy to wychodziłem na podbój Rzymu. Naprawdę, nie potrzeba luksusów na kilka dni. Najważniejsze, że było gdzie się umyć, gdzie wyspać.

Co mnie zdziwiło i trochę zniesmaczyło, a w sumie chyba nawet wkurzało to widok turystów japońskich robiących sobie selfiaki w kościołach. Ok, nie chodzi mi o selfiaki w ogóle, tylko pozy, jakie przyjmowali. Jakieś takie nieprzystające do miejsca. Było niebyło byli w kościele i wydaje mi się, że selfiak na tle grobowca z szybą, w którym leży zmarły z maską pośmiertną z ułożonymi palcami w V to lekka przesada. Może się czepiam niepotrzebnie, może przesadzam, ale osobiście bardzo mi się to nie podobało. Nie jestem bardzo religijny, ale dla mnie każdy kościół to jednak miejsce kultu, ważnego dla historii Rzymu, a nawet świata, jeśli na tapet weźmiemy Bazylikę Św. Piotra.

To, co nam się podobało to dobrze opisany Rzym. Można wszędzie łatwo trafić (no czasem się zgubić, jak pisałem wyżej), ale ogółem jak trafiamy na zabytek, wiemy co to takiego i dlaczego tu stoi.

Nie ukrywam, że powrót do polskiej rzeczywistości był bolesny. Kilka dni w ciepłym, słonecznym Rzymie, z zupełnie inną mentalnością niż polska, był chwilą na odpoczynek. Czekamy już na wiosnę, aby tam wrócić.

Wszystkie powyższe słowa, które opisują Rzym, są opisem z mojego punktu widzenia. Opisują moje odczucia, masz prawdo Drogi Czytelniku się z nim nie zgadzać, masz prawo mieć inne odczucia. Będę się jednak upierać, że te powyższe są moje i tylko moje, każdy ma inne, pamiętaj o tym.

Więcej zdjęć, o wiele wiele więcej, znajdziecie na fan page’u italia-nel-cuore klikając ten link –> KLIK


Kilka adresów miejsc opisanych w notce (i nie tylko):

– Robin Hood, Via Cavour 158/162

– Bar Gelateria Sainte Marie, Piazza Satna Maria Maggiore 12 A

– Hostaria dar Buttero, Via della Lungaretta 156

– Libreria P. Tombolini SAS, Via IV Novembre 146

– Libreria Coletti, Via della Conciliazione 3 A

– Libreria del Viaggiatore, Via del Pellegrino 165

– Libraccio Outlet, Via Nazionale 254/255


0 thoughts on “SPQR, czyli Rzym moim okiem.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *