„Kiedy pytają mnie…” jak mawiał Klasyk sprzed kilku lat, skąd wziął się u mnie włoski i dlaczego postanowiłem uczyć się języka włoskiego, zawsze odpowiadam, że to nie jest jednoznaczna i krótka odpowiedź. Dlaczego? Sami się przekonacie zaraz jak bardzo to wszystko złożone, a genezy języka włoskiego w moim życiu zacząłbym szukać już chyba w klasie IV szkoły podstawowej. Hehe, bardzo śmiałe stwierdzenie i bardzo naciągane, ale to właśnie wtedy zrodziła się miłość do historii…co ma wspólnego historia z historią do mojego włoskiego? Jak mówią jutuberzy, nie przedłużam, zaczynamy.
Od IV klasy szkoły podstawowej kochałem historię, miłość ta pogłębiła się w liceum. Jak historia to i gdzieś zawsze ciągnie się za nią łacina. Jako że nie byłem typowym uczniem w szkole, jeśli chodzi o historię, ponieważ historii nigdy się nie uczyłem, ja ją pochłaniałem, to i moja przygoda z łaciną była nieunikniona. Oczywiście w liceum nie miałem łaciny, ale postanowiłem, że kiedyś zacznę się jej uczyć. Wybór studiów był więc oczywisty, historia na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie na I i II roku wiedziałem, że łacina będzie wykładana jako język starożytny. Obok historii starożytnej, do której miałem różny stosunek, w zależności od tematu, łacina dominowała moją naukę, bo na historii albo łacinę się kocha, albo nienawidzi, nie ma nic pomiędzy. Należałem do tych, którzy zakochali się w łacinie od pierwszego wykładu. I tak trwała ta przygoda łacińska na studiach przez kilka lat. Studia zakończyłem, pracę magisterską obroniłem i okazało się, że w życiu naukowym nastała pustka. Pustka, którą musiałem szybko wypełnić czymś innym. Pomyślałem wtedy więc, że wezmę się jakoś porządnie za jakiś język obcy…
…i powiem Wam, że to był jeden z momentów, kiedy dałem znów szansę językowi angielskiemu. Szansa jednak dość została zaprzepaszczona, gdyż jednak okazało się, że no nie jest to język dla mnie i już. No po prostu nie! Pracowałem wtedy w sekretariacie w szkole policealnej w Łodzi, która nazywała się COSINUS. Z pewnością znacie tę sieć szkół, bo jest wszędzie. Wtedy też otworzyła się Szkoła Języków Obcych COSINUS. W ofercie był język włoski i język hiszpański. Pomyślałem, że będę hardcorem i pójdę na hiszpański. Tak też się stało. Poszedłem na zajęcia i wiecie co? Grupa się nie utworzyła. Tak! Grupa hiszpańska się nie utworzyła. Szok! Co teraz? No dobra, w tym samym czasie były zajęcia z włoskiego. Poszedłem więc na zajęcia z włoskiego. I wpadłem po uszy. Pierwsza lekcja była fantastyczna, nic nie rozumiałem, co lektorka do mnie mówi. Ale wiedziałem, że włoski to będzie to, czym zajmę się na dłużej. Później była druga lekcja, trzecia, czwarta aż w końcu przyszedł kryzys w nauce. Kryzys taki, że zeszytem rzucałem po pokoju, ponieważ na Chiny Ludowe nie mogłem nauczyć się…liczebników. Tak bardzo nie wchodziło mi to do głowy, że niewiele brakowało, a rzuciłbym naukę włoskiego. Nie wiem, dlaczego to tak bardzo nie chciało mi wejść do głowy, ale po prostu nie miało zamiaru i już. Nie poddałem się. Wziąłem się w garść i nauczyłem tych cholernych liczebników.
Mimo że liczebniki zamieszały chwilowo w moim życiu, to jednak chęć nauki była silniejsza. Jak dziś pamiętam jak moja koleżanka z podstawówki z klasy równoległej, która włoski ma w jednym palcu, podsyłała mi transferem pliki mp3 NEKa. Głos NEKa i melodyjność języka włoskiego powodowały u mnie kolana z waty. Chciałem rozumieć wszystko, najlepiej już, teraz, natychmiast. Julka miała ze mnie niezły ubaw i tłumaczyła, że przyjdzie ten moment rozumienia, ale ja uparty osiołek chciałem już. Dlatego dziś jak słyszę NEKa mam kulkę w gardle, łzy w oczach i obrazy sprzed kilku lat. Pierwsze słowa włoskie poznawałem szczególnie na piosence „Instabile„. Aaaa, zapomniałbym, moim jedynym źródłem informacji spoza podręcznika były dwa świetne zeszyty Julki, które prowadziła tak, jak mi się podobało, tabelarycznie, kolorowo i „po mojemu”.
Nauka włoskiego w szkole COSINUS szła jak po maśle, aż nagle okazało się, że rok minął i przyszedł czas na test końcowy. Z grupy 15-osobowej, która zaczynała do testu i do końca kursu dotarłem ja jeden jedyny sam. Biedna Agata (lektorka). Test końcowy nie pamiętam, jak mi poszedł. Ale chyba źle nie było, bo nie zabił we mnie miłości i chęci do nauki włoskiego. Niestety, grupa drugoroczna nie utworzyła się. Zakończyłem przygodę z włoskim w COSINUSie. Zaczęła się tułaczka po różnych miejscach gdzie tylko uczono włoskiego.
Tułaczka chwilowo została przerwana, gdy znalazłem odpowiedni kurs włoskiego w szkole „Szuster” w Łodzi. Lektorem okazał się wiecznie uśmiechnięty i wesoły Pan Sebastian. Zajęcia wspominam bardzo przyjemnie i bardzo radośnie. Wiele by opowiadać, ale może jednak zostawię dla siebie cień tajemnicy. W każdym razie miałem wrażenie, że i Sebastian jako nauczyciel i ja jako uczeń, nie możemy za bardzo rozwinąć skrzydeł i po prostu popłynąć z językiem włoskim. Tym bardziej że moją naukę przerwał brak zainteresowania ludzi i grupa znów została rozwiązana. Pech i już. Tułaczka zaczęta na nowo. Trafiłem na jakieś prywatne lekcje do Łukasza, ale wierzcie mi, że uciekłem od niego z krzykiem, kiedy podręcznikiem miała być książka „Włoski w 30 dni”. No błagam, nieeeeee. Po jakimś czasie Sebastian dał cynk, że zawiązała się dość liczna grupa ludzi i rusza kurs i to nie od samego początku. No to co zrobił Jakub? No poszedł na te zajęcia. Niestety chyba nie bardzo ludzie chcieli się tam uczyć, bo pamiętam jak przez mgłę znów coś poszło nie tak. I nauka w Szusterze zakończona. A szkoda, bo zajęcia z Sebastianem były naprawdę bardzo fajne.
Moja nauka w domu szła opornie, samemu niewiele mogłem zrobić, potrzebowałem nad sobą bata, silnej ręki nauczyciela, który pokieruje mną i moją nauką. Mimo to słuchałem wciąż NEKa, poznałem Tiziano Ferro i zasłuchiwałem się w jego „Rosso Relativo”. Poznałem Laurę Pausini i zacząłem wnikać w to włoskie życie.
Włączyłem pewnego dnia Internet i postanowiłem przeprowadzić „casting” na nauczyciela włoskiego. Brzmi zabawnie, ale taka prawda. Padło na Michele, przesympatycznego Włocha, Sardyńczyka, który niestety prawie w ogóle, o ile w ogóle mówił po polsku, ale z tego, co pamiętam, chyba nie znał polskiego. Napisałem jednak do niego po polsku, gdyż moja znajomość włoskiego w tamtym czasie była w zasadzie żadna, nieugruntowana i ciągle zaczynająca się od początku. Michele napisał, że zajęcia ok, ale niestety albo tylko po włosku, albo ewentualnie po angielsku. Nosz kurde. No trudno, zaryzykowałem zajęcia po włosku z pomocą translator google. Wierzcie mi, że zajęcia były przefajne, bo prawie w ogóle się nie rozumieliśmy. Moja rozmowa z nim wyglądała komicznie, gdyż on do mnie mówił po włosku, ja do niego po polsku, jego współlokator tłumaczył Michele po angielsku co powiedziałem, a Michele do mnie po włosku albo do współlokatora po angielsku a on do mnie po polsku. Sami widzicie, że tak nie dało się uczyć. Jedyna korzyść z tego była taka, że w ogóle odważyłem się cokolwiek powiedzieć do Italiano Vero, którego miałem przed sobą. Niestety, Michele skończył Erasmusa w Łodzi i wyjechał. Dziś byłby to skarb na wagę złota. No ale wiadomo, każdy ma swoje plany życiowe. Moja tułaczka zaczęła się znów…
Zrezygnowany, dałem szansę nawet nauce języka francuskiego w łódzkiej szkole Alliance Française. Po trzech lekcjach uciekłem z krzykiem. Nie da się tego wymówić, nie da się napisać a jak się napisze to i tak się tych liter nie czyta. Wiem, wielkie mega uproszczenie z mojej strony, ale tak to właśnie wyglądało z mojej strony. Poza tym nie czułem tego języka. Nie czułem żadnych emocji, może poza jedną, chciałem skończyć tę naukę, której nawet na dobre nie rozpocząłem. Wtedy napisała do mnie koleżanka, która stwierdziła, że ma kogoś, kto otwiera w moim mieście szkołę języka włoskiego. No kurczaki! Idealnie jak dla mnie. Dostałem kontakt do Szefowej szkoły. Zadzwoniłem, usłyszałem żeński głos zdecydowany, pewny siebie i mówię sobie „OK., będzie dobrze”. Zapytałem co i jak, opowiedziałem krótko jakie mam za sobą przygody z włoskim i powiedziałem, że moja determinacja sięga zenitu, że chcę nauki konkretnej, porządnej i nieprzerywanej rozwiązaniem grupy. Pani Agnieszka (wtedy jeszcze na Pan/Pani) zapytała mnie, czy jestem przygotowany na ćwiczenia z preposizioni, odpowiedziałem, że tak. „Ale czy jest Pan pewien, że chce robić 500 ćwiczeń na preposizioni?”. No kurde, mówię, że tak. Głos w słuchawce zrobił się jakiś zdziwiony. Jak później okazało się, Agnieszka była zaskoczona, że ktoś chce robić 500 ćwiczeń na preposizioni. Jakiś masochista chyba tylko chce tak się katować. Poszedłem na pierwsze zajęcia…
…które były dzień przed moimi urodzinami, a dodatkowo okazało się, że jestem pierwszym uczniem w szkole „Laurea”, bo tak się nazywała szkoła. Była pompa, był szampan i była pierwsza porażka. Luca, Włoch, mąż Agnieszki zaczął ze mną rozmawiać. No i wyszło jakie wale byki, jak bardzo niepoprawnie mówię, mówię, ale chaotycznie i mylę wiele rzeczy. No cóż, tyle tułaczek i kilku nauczycieli spowodowało w mojej głowie mętlik i bałagan. Agnieszka i Luca postanowili to wszystko naprawić, poukładać i ponaprawiać co się da. I wiecie co? Włożyli w to wiele pracy i udało się. Moja wiedza została w końcu uporządkowana. Baza, jaką dali mi poprzedni nauczyciele oraz miotła Agnieszki zaczęło to wszystko przybierać fajnego kształtu.
Myślicie, że było 500 ćwiczeń na preposizioni? O nie, tych ćwiczeń było chyba z milion jak nie dwa miliony. Z zajęć na zajęcia moja wiedza stawała się większa i większa, zacząłem rozumieć w końcu teksty NEKa, to, co tak bardzo chciałem na już. Zacząłem rozwijać się językowo i kulturowo. Owszem, nie chciało mi się uczyć czasami słownictwa, blokowałem się w mowie, blokowałem się tak bardzo, że czasem, by ze mnie coś wydusić, trzeba było używać materiałów dydaktycznych dla dzieci. Ale jakie ma to znaczenie, najważniejsze, że pojąłem i nauczyłem się tego wszystkiego. Pracy kosztowało to wiele, ale miałem bardzo dobre materiały i możliwości rozmowy z native speakerem. To wiele dawało. Lata nauki w „Laurea” można powiedzieć, że ukształtowały mnie jako italomaniaka. Jak wiecie, zaowocowało to blogiem, fan page’em, i grupą na FB italomaniacy.pl. Zaowocowało to także pomysłem na maturę z języka włoskiego. Tak bardzo mi kibicowaliście, tak bardzo to było piękne.
Mój pierwszy zeszyt do nauki języka włoskiego
Właśnie, matura. Przed samą maturą chodziłem jeszcze na konwersacje do Alessandro, Włocha, który mieszkał w Łodzi, a który postanowił ją opuścić. Konwersacje z Alessandro dały mi kopa w mówieniu, odblokowały na 100%. Alessandro, nie znał prawie w ogóle polskiego, rozumiał coś niecoś, ale unikał mówienia po polsku jak ognia. Niemniej jednak to mi nie przeszkadzało, a wręcz dawało pole do popisu w mówieniu i całe zajęcia (2 h tygodniowo) przegadywaliśmy na każdy temat. Zero nauki gramatyki, zero ćwiczeń, tylko rozmowa, rozmowa, rozmowa. Matura poszła bardzo dobrze jak dla mnie, z wyniku jestem bardzo zadowolony, ale przede mną był jednak największy sprawdzian znajomości włoskiego…wyjazd pierwszy raz w życiu do Włoch. O włoskich podróżach możecie poczytać tutaj o Rzymie, Florencji, Bolonii i San Marino.
Moja nauka włoskiego po maturze dobiegła końca w szkole „Laurea”. Spędziłem tam 7 lat, dostałem porządną bazę wiedzy, dostałem narzędzie, które wykorzystuję do dzisiaj, chociażby na blogu. Jestem mega wdzięczny Agnieszce i Luce za te lata. Czasami było wesoło a czasami było na ku..wa mać. Niemniej jednak to w szkole „Laurea” zdobyłem największą wiedzę.
Jedne z pierwszych moich materiałów do nauki
Dzisiaj na pytanie, czy dalej się uczę, odpowiadam, że nie. Bo w sumie to już nie nauka w klasycznym rozumieniu. Nie ślęczę nad książką jak kiedyś. To nauka przez zabawę i czytanie materiałów po włosku, książek i oglądanie filmów. To szlifowanie tego, co już mam w głowie. Korzystam tylko z konwersacji. Konwersacji, na których pobudzane są wszystkie bodźce, jak napisałem, czyli czytanie, oglądanie, słuchanie i wszystko to, co rozwija mnie do najwyższych poziomów. Krzysztof jest nieocenionym Interlokutorem.
Mój zeszyt dzisiaj
Jak widzicie, przeszedłem bardzo długą i krętą drogę do tego, co mam dzisiaj, do miejsca, w którym obecnie się znajduję. Ale co z tą łaciną, o której pisałem i po co o niej pisałem. Otóż moi drodzy, bez łaciny byłoby mi pewnie trudniej wziąć się za ten włoski. Jak włoski zrodził się z łaciny ludowej, tak mój włoski zrodził się z łaciny na studiach.
Nie żałuję żadnych zajęć z każdym z nauczycieli, o których napisałem powyżej. Każdy z nich dał mi coś od siebie, każdy z nich starał się jak najlepiej przekazać mi wiedzę i próbował nauczyć tego pięknego języka Dantego. Zawsze jesteśmy ukształtowani przez nauczycieli. Lubimy coś dzięki nim albo nie. Żaden z nauczycieli nie zabił we mnie miłości do włoskiego, wręcz odwrotnie, karmił mnie wiedzą, a ja jak jakiś żarłok, nie miałem dość i nie mam nadal dość. Powiem Wam w tajemnicy, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa we włoskim i w pewnych przedsięwzięciach. Nie wiem skąd mam w sobie te pokłady motywacji i chcenia nauki, ale jakaś tajemna Siła napędza mnie porządnie.
EDIT 2020
Od stycznia 2019 r. sam także prowadzę zajęcia z języka włoskiego. Nie chodzę już na konwersacje, ale kontakt z językiem mam codziennie. Nie oznacza to też, że przestałem się uczyć języka. Uczę się go non stop (nie, nie jak prezydent). Nie osiadłem na laurach i wiem jedno, nie grozi mi to. Zawsze jest coś nowego do poznania, do przeanalizowania, do nauczenia.
EDIT 2021
Od października 2020 r. jestem studentem filologii, a więc to takie zwieńczenie mojej przygody i tułaczki po języku włoskim. Mam styczność z językiem codziennie poprzez nauczanie go na poziomie podstawowym i średnio zaawansowanym oraz uczestniczę w konwersacjach z native’em, co daje mi ogromną satysfakcję oraz dalszy rozwój.
EDIT 2023
I przyszedł ten dzień, dzień 10 lipca 2023 r., w którym to obroniłem licencjat z filologii włoskiej. Szczęśliwie nie pracuję już w szkole językowej, ale kontakt z językiem mam dalej.
Tak właśnie spełnia się marzenia 😀 Od przypadkowej przygody z językiem do wykształcenia w tym kierunku 😀
A jakie były Wasze pierwsze przygody z nauką języka włoskiego? Pochwalcie się w komentarzu. Bardzo lubię czytać takie historie.
12 thoughts on “Moja przygoda z językiem włoskim, czyli historia prawdziwa.”